Wojna toczyła się na lądzie i na morzach. Dzisiaj wspominamy kilkudziesięciu męczenników jezuickich, którzy oddali życie za wiarę w Chrystusa i wierność Kościołowi. Powiemy przede wszystkim o błogosławionych ojcu Ignacym de Azevedo i 39 towarzyszach, jezuitach, którzy zginęli przy Wyspach Kanaryjskich, napadnięci przez francuskich hugenotów.
Ignacy de Azevedo urodził się w Portugalii w 1526 roku. Był szlacheckiego rodu, choć „z nieprawego łoża”. Jego ojciec był księdzem, a matka zakonnicą benedyktynką, dziadek był biskupem, a babka również zakonnicą. Ignacy miał z tego powodu olbrzymi kompleks i poczucie winy. Był paziem na dworze królewskim i w wieku 22 lat wstąpił do jezuitów. Przyjął święcenia kapłańskie i złożył uroczystą profesję.
Został wyznaczony na prowincjała Brazylii i mógł werbować ochotników w zakonie do tej nowej misji. Ostatecznie liczba zwerbowanych doszła do siedemdziesięciu i 5 czerwca 1570 roku wypłynęli z Lizbony do Brazylii.
Wyspy Kanaryjskie i wody oceanu Atlantyckiego nawiedzane były przez piratów hugenotów i ojciec Azevedo był świadomy, że muszą się przygotować nawet na męczeństwo. O świcie, 15 lipca 1570 roku, na galeon z 40 jezuitami napadły statki korsarzy francuskich, pod wodzą Jacques’a Soresa.
„Zrozumiawszy, że napastnicy są hugenotami, ojciec Ignacy de Azevedo polecił swoim trzydziestu dziewięciu towarzyszom wyjść na pokład. Trzymając w rękach obraz Matki Bożej, dodawał odwagi walczącym marynarzom, a jezuitów zachęcał, by oddali ofiarnie życie za wiarę katolicką. Ze swojego punktu dowodzenia na pokładzie galeonu Sores krzyczał na cały głos:
- Niech umierają papiści! Wrzućcie do morza te jezuickie psy!
Pierwszy, który wyszedł naprzeciw napastnikom, był Azevedo, wołający do swoich towarzyszy:
- Bracia, umierajmy za Boga i za wyznanie naszej wiary!
Jeden z napastników zadał mu nożem tak gwałtownie cios w głowę, że pokazał się mózg. Ale jeszcze i wtedy Azevedo zachęcał swoich, dopóki nie runął z przebitą trzykrotnie piersią… Brat Benito Castro…, trzymając w ręku krzyż…, rzucił wyzwanie hugenotom:
- Jestem katolikiem i synem Kościoła rzymskiego!
Nawet trzy strzały z rusznicy nie zmusiły go do milczenia… Brat Alvarez powiedział…:
- Zazdrośćcie mi… Ta śmierć jest dla mnie największą nagrodą…
Załatwili ich wszystkich, jednego po drugim, wrzucając jeszcze żywych do morza…
Pozostali dwaj chorzy, Gregorio Escribano i Alvaro Mendes. Wstali, jak mogli, założyli sutanny i stanęli między innymi. Spotkał ich ten sam los. Ciało ojca Azevedo nadal leżało na pokładzie, z obrazem Matki Bożej w ramionach. Nie mogli go wyrwać z jego rąk, więc wrzucili razem z nim do morza. Zwłoki unosiły się na falach razem z obrazem.
Ocalał tylko brat Juan Sanchez. Podarowali mu życie, bo był kucharzem, i chcieli skorzystać z jego umiejętności. Zabrali go ze sobą do Francji, stamtąd wrócił do Hiszpanii i opowiedział o całym wydarzeniu. Aby skompletować liczbę do czterdziestu, jego miejsce zajął bratanek kapitana, nazywany San Juan, który zaprzyjaźnił się z jezuitami i chciał wstąpić do Towarzystwa. Wziął sutannę leżącą na pokładzie, założył ją i zginął razem z nimi. Kroniki nadały mu imię Juan Adaucto – Przyłączony”.
Zaległa cisza, a błękitne wody Atlantyku, łagodnie otulając, wchłonęły skrwawione ciała męczenników.