Robert Southwell był młodym anglikiem. Urodził się w 1561 roku w rodzinie arystokratycznej. Należeli oni do nowej arystokracji, wyrastali w cieniu panującej rodziny Tudorów. Matką Roberta była towarzyszka zabaw królowej, z którą razem uczyły się łaciny. Dlatego ojciec Roberta, sir Richard Southwell zwrócił się formalnie do królowej z prośbą, by traktowano jego syna jak „dżentelmena”, bo nim rzeczywiście był, choć był także jezuitą. Prośba została wysłuchana i przeniesiono Roberta do celi w londyńskim więzieniu, gdzie przez dwa i pół roku przebywał w izolacji, czytając Pismo św. i dzieła św. Bernarda.
To były ciężkie lata dla katolików w Anglii, lata prześladowań, ukrywania się, ale też lata pięknych świadectw męczenników.
Robert Southwell znalazł się w Rzymie, gdzie przygotowywał się do powrotu do Anglii. Spodziewał się, że jest to wyprawa w jednym kierunku, i że przystankiem końcowym będzie męczeństwo.
Robert był znakomitym pisarzem i poetą. Trochę impulsywny i nadwrażliwy, jak dobry artysta. Kiedy wyruszał z Rzymu w długą drogę do Anglii mówił o sobie jako o strzale skierowanej do tarczy. Tarczą, czyli celem było męczeństwo. Jedyne pytanie było kiedy i w jak okrutnych okolicznościach.
Królowa angielska miała w Rzymie swoich szpiegów, którzy ostrzegali przed przyjazdem „dwóch jezuitów”. Jednym z nich był Robert Southwell.
Po pokonaniu kanału La Manche spotykali się w Londynie i zaczęli planować przyszłe prace. Im bardziej jednak zaczęli się udzielać duszpastersko, odprawiać Msze, głosić kazania, tym bardziej stawało się niebezpiecznie.
Wkrótce też jezuici postanowili założyć drukarnię i publikować książki. Robert Southwell był płodnym autorem, ale funkcjonowanie drukarni bez pozwolenia, w podziemiu, było kolejnym przekroczeniem prawa. Jezuici znaleźli jednak oddanych ludzi świeckich i książki rozchodziły się lotem błyskawicy nie tylko po stolicy, Londynie, ale po całej Anglii.
„W końcu stało się to, co musiało się stać. – pisał o. Garnet do generała zakonu Acquavivy – Piraci schwytali naszego drogiego towarzysza i teraz żeglujemy bez pilota na pokładzie pogruchotanej i miotanej falami łodzi”.
„Gdy go odprowadzano do Westminsteru na proces, pewna staruszka podała mu garnuszek zupy, mówiąc:
- Niech Bóg pana wspiera, bo dzisiaj ma pan stanąć przed sądem. Ale proszę to wypić, bo to doda siły.
- To zupa dla mistrzów, a nie dla skazanych – odparł Southwell”.
Wiedział już, że nadchodzi jego godzina.
Na zakończenie procesu prosił Boga, by przebaczył tym, którzy przyczynili się do jego śmierci. Wyrok śmierci był jednoznaczny. Southwell miał być powieszony i poćwiartowany żywy; miano spalić jego wnętrzności i uciąć głowę. Na słowa wyroku Southwell głęboko się skłonił i podziękował.
Egzekucję wyznaczono na 21 lutego 1595 roku.
„Zanim przywiązano go do konia, który miał go zawlec do Tyburn, ktoś ofiarował mu gorący napój. Wypił go i oddał filiżankę:
- Był bardzo dobry. Przywrócił mi siły.
Droga na szubienicę przypominała marsz tryumfalny”.
Gdy skazaniec zawisł, zebrani widzowie nie pozwolili katowi, aby „odciął sznur i zaczął go ćwiartować, dopóki jeszcze żył”. Wtedy kat, żeby skrócić agonię,
„objął go i ciągnął w dół, dopóki nie zesztywniał. Następnie wziął go delikatnie w ramiona i złożył na podwyższeniu z niemal religijnym szacunkiem”.