Ustawienia

Ulubione 0
Niespodziewane Wcielenie
1. Nieprzygotowani na Jego przyjście
0,00 / 0,00
1. Nieprzygotowani na Jego przyjście
2. Pan Jezus w drugim człowieku
3. Stańmy się ludźmi
4. Chrześcijaństwo nie jest religią
5. Zupełnie jak GPS
6. Godni czy głodni
7. Dobra Nowina
8. Na co czekamy
9. Wcielony na amen

Niespodziewane Wcielenie

Rekolekcje z o. Wojciechem Ziółkiem SJ

Adwent to czas oczekiwania na Boże Narodzenie – to wiemy. Już się do tego przyzwyczailiśmy. Może właśnie dlatego warto zrobić coś innego, wprowadzić małą zmianę. Ona zawsze pomaga w przyjrzeniu się sobie i życiu w nowy, "świeższy" sposób.
Przez „adwentową poczekalnię” przeprowadzi nas o. Wojciech Ziółek SJ, inicjator Modlitwy w drodze sprzed dziesięciu laty. To nie będą typowe medytacje, ale bardziej „refleksje”, chwile zadumy nad tym, co znaczy czekać na Pana, być przez Niego prowadzonym. To „Niespodziewane Wcielenie” będzie z pewnością zaskoczeniem i dla każdego z nas.

1. Nieprzygotowani na Jego przyjście
0,00 / 0,00
2. Pan Jezus w drugim człowieku
0,00 / 0,00
3. Stańmy się ludźmi
0,00 / 0,00
4. Chrześcijaństwo nie jest religią
0,00 / 0,00
5. Zupełnie jak GPS
0,00 / 0,00
6. Godni czy głodni
0,00 / 0,00
7. Dobra Nowina
0,00 / 0,00
8. Na co czekamy
0,00 / 0,00
9. Wcielony na amen
0,00 / 0,00

1. Nieprzygotowani na Jego przyjście, czyli Pan Jezus jak nieplanowane dziecko

Czekamy na Pana Jezusa, ale nigdy nie jesteśmy i nie będziemy przygotowani na Jego przyjście. Bo z jego przyjściem jest tak, jak z pojawieniem się dziecka w rodzinie. Dziecko zawsze jest niespodzianką i nawet jeśli wyczekiwaną i utęsknioną to zawsze niespodzianką. Każde dziecko jest jakoś nieplanowane, bo na dziecko nigdy nie jest odpowiednia pora. Przecież nawet jeśli jest ono wyczekiwane i zaplanowane, to rodzice tak naprawdę nie wiedzą, na kogo czekają i co ich czeka, nie wiedzą, co planują i co będzie. A dziecko, każde dziecko, jest zawsze trzęsieniem ziemi, tajfunem, który rozwala dotychczasowe, spokojne, ułożone i właśnie zaplanowane życie rodziców. Dziecko spada jak meteoryt z nieba. I odtąd już wszystko kręci się inaczej.

Przyjście Pana Jezusa zawsze jest nieoczekiwane. On przychodzi jak dziecko. I dobre przygotowanie na Jego przyjęcie oznacza to samo, co dobre przygotowanie na przyjęcie mającego się narodzić dziecka. Nie chodzi przecież o to, żeby się naczytać książek o tym, jak się dzieckiem zajmować, tylko żeby mieć na tyle otwarte serce, żeby tę niespodziewaną, niesamowitą i niepojętą historię, jaką jest dziecko, przyjąć. Dlatego też przygotowanie do Bożego Narodzenia czyli adwent ma być otwarciem się na nieznane.

Bez wchodzenia w dyskusje i spory – a jedynie dla zobrazowania tej konieczności bycia gotowym na to, co zupełnie nieznane – trzeba zauważyć, że właśnie na tym polega otwarcie na życie. Paradoksalnie, to ruchy proaborcyjne są skrajnie konserwatywne, właśnie dlatego, że za wszelką cenę bronią tego, co jest, nie są otwarte na życie, czyli na nowość, czyli na to trzęsienie ziemi i tajfun życia. Nic nie chcą zmieniać, za wszelką cenę bronią tej dotychczasowej stagnacji. To jest skrajna konserwa, taka puszka, do której nie dochodzi ożywczy powiew i w której, właśnie dlatego, wszystko w końcu gnije.

A otwarcie na życie, to jest otwarcie się na to, co jest w życiu najpiękniejsze – na niespodzianki! I podobnie jest z otwarciem się na Pana Jezusa. Jakby ktoś powiedział, że jest przygotowany na przyjście Pana Jezusa, to zapewne trzeba by było mu doradzić, by skonsultował się z lekarzem lub farmaceutą…

Pan Jezus nie przychodzi do ludzi przygotowanych. Pan Jezus przychodzi do tych, do których chce. A który ze świętych był przygotowany? Ignacy Loyola przeżył dogłębne nawrócenie, nie dlatego, że dużo rozmyślał nad tym, jak zmienić swoje życie i doszedł do wniosku, że może przydałby mu się dłuższy czas na modlitwę i refleksję, czyli jakaś przedłużona rekonwalescencja. Nie. On tylko miał trudny charakter, był cholernie ambitny, i dlatego nie chciał poddać twierdzy, chociaż sytuacja była beznadziejna. Podczas tej beznadziejnej obrony kula armatnia strzaskała mu nogę, drugą poharatała i zmusiła do wielomiesięcznego leżenia w łóżku, w którym, z nudów, zaczął czytać pobożne książki… Tak doszło do jego nawrócenia. Ale to nie on się nawrócił. To Pan Bóg spadł na niego jak ta kula armatnia i dzięki temu, chociaż kulawy, ale do Królestwa Niebieskiego dobiegł w cuglach.

Nasze przygotowanie do Bożego Narodzenia nie polega na tym, żebyśmy się tak jakoś specjalnie wyciszyli, tylko żebyśmy byli ludźmi, którzy mają otwarte serca i są w stanie przyjąć taką rewolucję, jaką jest to Nieplanowane Boże Dziecko, narodzin którego oczekujemy.

2. Pan Jezus w drugim człowieku, czyli o tym, co w chrześcijaństwie najważniejsze

Pan Jezus przychodzi do nas, jak nieplanowane dziecko, na które nie jesteśmy przygotowani. Bo Boże Dziecię nie tylko nie jest przez nas zaplanowane, ale też nie przystaje do naszych wyobrażeń, do tego, czego byśmy chcieli. Nie takiego Bożego Syna oczekiwaliśmy. On nie jest taki, jak Go sobie wyobrażaliśmy. Nie jest, nie był i nigdy nie będzie. Zawsze, konsekwentnie, nie spełniał i nie spełnia naszych oczekiwań. To zupełnie inny Mesjasz od tego, którego się spodziewano. Od początku do końca był dzieckiem nieplanowanym, nieprzystającym do oczekiwań, a nawet powiedzielibyśmy – trudnym i zbuntowanym.

Po pierwsze, na pewno nie spodziewano się Go w takich okolicznościach. Po drugie, zadawał rodzicom ból bo łaził, gdzie mu nie kazali i przez to się zgubił. A po trzecie, i to też było dla rodziców bardzo bolesne, już w wieku 12 lat zrobił to, co jest obowiązkiem każdego człowieka, który chce być dorosły, czyli odciął pępowinę.

Do końca był nie taki, jakiego się spodziewano: zadawał się z niewłaściwymi ludźmi, obracał się w złym towarzystwie i był nieposłuszny rodzicom i właściwie, według dzisiejszych kryteriów, powinien był się Nim zająć kurator… Można nawet powiedzieć, że – w pewnym sensie – osądzający go ludzie zadbali, aby zajął się Nim swego rodzaju kurator. Tyle tylko, że próba Jego resocjalizacji nie powiodła się. Pan Jezus pozostał sobą, czyli Mesjaszem nie takim, jakiego byśmy oczekiwali. Mesjaszem nie tylko zaskakującym, ale wręcz gorszącym, wpatrzonym nie w literę prawa, ale w człowieka. Zadawał się z najbardziej potrzebującymi po to, by znać ich najgłębsze potrzeby i umieć na nie odpowiedzieć. Nawiązując do tej postawy Pana Jezusa i chcąc ją naśladować ostatni Sobór stwierdził, że: „Człowiek jest drogą Kościoła”. To zdanie, to konsekwencja Wcielenia. Bóg stał się człowiekiem i dlatego człowiek jest drogą Kościoła.

Człowiek, czyli każdy i każda z nas. On przychodzi do nas. Do takich jakimi jesteśmy. A nam się wydaje, że aby do nas przyszedł to musimy być absolutnie zdrowi, bez żadnych symptomów choroby i mieć zaświadczenie z Sanepidu o negatywnym wyniku testu na obecność koronawirusa. Jak spełnimy wszystkie te warunki, to będziemy gotowi i On wtedy do nas przyjdzie.

Ale to nie jest tak. Zazwyczaj deklarujemy, że czekamy na Pana Jezusa, kiedy jest nam bardzo źle (czekamy wtedy, jak to się mówi, „jak na zbawienie”), albo wtedy, gdy tęsknimy za błogą bliskością z Nim. Ale bywa i tak, że wcale Go nie oczekujemy, bo jesteśmy czymś strasznie zajęci i nie mamy czasu na nic innego, a przynajmniej tak się nam wydaje. Jesteśmy wtedy zupełnie nieprzygotowani. Kiedy jednak coś „spada z nieba”, kiedy wydarza się coś zupełnie niespodziewanego – miłego lub niemiłego – co wywraca moje życie do góry nogami, to okazuje się, że ważniejsza jest właśnie otwartość serca na przyjęcie tego Niespodziewanego, niż jakaś formalna, deklarowana słowami i potwierdzona spełnieniem określonych wymogów, gotowość.

Nie chodzi przecież o to, żeby ileś tam lat przygotowywać się na jakieś niesamowite spotkanie z Panem Bogiem, ale o to, aby – gdy przychodzi On w potrzebującym człowieku – nie odwrócić się od Niego, nie odmówić Mu pomocy i z wyniosłością, na którą stać tylko doskonałych, nie wypominać Mu jego grzechów. Chodzi o to, by – mając świadomość własnej grzeszności – umieć się zatroszczyć o Pana Boga właśnie w tym konkretnym, nieraz mocno pogubionym człowieku. Otwartość serca na przyjęcie tego, co życie niesie ze sobą, jest o wiele ważniejsza niż spełnienie warunków formalnej gotowości. Jeśli mając świadomość własnych grzechów, nie otworzymy serca na Pana Jezusa obecnego w innych grzesznikach, to będziemy se mogli czekać do pewnego rodzaju śmierci, a i tak rozminiemy się z Mesjaszem.

3. Stańmy się ludźmi, czyli, jak nie rozminąć się z Panem Jezusem

Oczekiwanie na przyjście, to nie tylko czas przed spotkaniem z tym, na kogo czekamy. Oczekiwanie to również oczekiwania, czyli cała masa świadomych lub nieuświadomionych pragnień, nadziei i wyobrażeń, związanych z tym, na kogo czekamy i z samym spotkaniem z nim. Z oczekiwaniem na przyjście Pana Jezusa, z oczekiwaniem na Boże Narodzenie jest podobnie. Czas upływa, lat przybywa, a my wciąż spodziewamy się, że Boże Narodzenie ze swoją rodzinną atmosferą, spowiedzią i choinką coś w nas zmieni. I oczywiście, to wszystko jest potrzebne. Potrzebna jest liturgia, rytuały, zwyczaje, atmosfera. Tylko żebyśmy sobie zdawali sprawę, że o wiele łatwiej w tym wysprzątanym mieszkanku, przy bielutkim obrusie i ładnej zastawie, śpiewać „Nie było miejsca dla Ciebie”, niż rzeczywiście być gdzieś, gdzie nie ma miejsca, niż doświadczać stajni, ubóstwa i głodu. Trzeba sobie uświadomić, że o wiele bardziej wolimy śpiewać rzewne kolędy o ubóstwie i niedoli Pana Jezusa niż rzeczywiście dzielić Jego los. A przecież w Betlejem, Maryja z Józefem to są ludzie w rzeczywistej potrzebie i biedzie, to są ludzie w dużej mierze wykluczeni. A jeśli, jako chrześcijanie, chcemy naprawdę dotknąć istoty Bożego Narodzenia, to nie możemy uczynić z niego święta wykluczającego innych, zawężonego tylko dla chrześcijan. Przecież Syn Boży stał się człowiekiem dla wszystkich ludzi. Nie oznacza to jednak, że Boże Narodzenie ma być jakoś rozmyte, bez wyraźnej chrześcijańskiej tożsamości. Wcielenie to sama istota chrześcijaństwa! Żeby wejść w jakąkolwiek relację trzeba najpierw mieć swoją jasno określoną tożsamość. Pan Jezus nie przychodzi tylko do chrześcijan, ale powszechność Bożego Narodzenia nie może być osiągnięta poprzez znalezienie wspólnego mianownika na poziomie zero, który będzie osiągalny dla wszystkich.

Co, w takim razie, powinno być takim wspólnym mianownikiem, wspólną płaszczyzną, na której mogą się znaleźć i wierzący i niewierzący i chrześcijanie i przedstawiciele innych wyznań? Jak przeżyć Boże Narodzenie by nie wykluczało ono nikogo? Jak je przeżyć, by nie zamknąć Pana Jezusa tylko wśród chrześcijan? Nigdy dość powtarzania, zwłaszcza przy okazji Adwentu i Bożego Narodzenia, że istota tej tajemnicy polega na tym, że Bóg stał się człowiekiem. Jeśli zatem chcemy tej istoty doświadczyć, to i my stańmy się ludźmi. Stańmy się bardziej ludzcy, dla siebie nawzajem a zwłaszcza dla wykluczonych, bo On się stał człowiekiem właśnie wśród wykluczonych. Jeśli zatem przeżyjemy Boże Narodzenie wśród wykluczonych, jeśli przeżyjemy je pomagając ludziom, to bardzo dobrze. Wtedy to możemy nawet i w ogóle nie mieć Wigilii, bo doświadczymy tajemnicy Wcielenia, przeżyjemy istotę Bożego Narodzenia bardziej konkretnie niż byśmy się łamali opłatkiem. Jeżeli w Wigilię będziemy wśród biednych, potrzebujących i wykluczonych, to spotkamy nie tylko ludzi, ale też i Boga, który się w nich wcielił. Staniemy się bardziej ludzcy i bardziej boscy zarazem. Natomiast jeśli odpuścimy Wigilię dla jakiegoś leżakowania na plaży czy w górach, to znaczy, że nie tylko rozminiemy się z Panem Jezusem, ale też nasze człowieczeństwo ulegnie zubożeniu

4. Chrześcijaństwo nie jest religią, czyli o tym, po co Pan Jezus się wcielił

Przygotowujemy się do świętowania Bożego Narodzenia, ale każde świętowanie – oprócz oczywistych wartości – niesie też ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Może się bowiem zdarzyć, że spełniane w czasie świętowania obrzędy, tradycje, rytuały staną się dla nas powtarzanymi bezmyślnie zwyczajami, zupełnie pozbawionymi treści. To jest w ogóle niebezpieczeństwo wszelkich obrzędów religijnych i religii jako takiej. Nie zapominajmy jednak, że chrześcijaństwo nie jest religią. Chrześcijaństwo jest relacją. A ponieważ starą jak świat pokusą człowieka, jest chęć wtłoczenia relacji z Panem Bogiem w ramy religii, to i nas kusi. Ale chrześcijaństwo nie jest religią. W religii człowiek składa Bogu ofiarę, a w chrześcijaństwie to Pan Bóg nam złożył ofiarę z samego Siebie. Nasza rola polega jedynie na przyjęciu daru i odpowiedzeniu „dziękuję”. To się nazywa Eucharystia. Pokusa zredukowania wszystkiego do rytuałów jest niechrześcijańska, jest pogańska. Rytuał nie dotyka wnętrza i nie przemienia. Relacja z Chrystusem dotyka serca i przemienia je.

To nie tak, że najpierw się zmieniamy i dopiero wtedy spotykamy Chrystusa i nawiązujemy z Nim relację. Nie, to spotkanie i relacja z Chrystusem pozwala nam otworzyć serce na przemianę, której dokonuje On. Bo Pan Jezus wcielił się nie tylko po to, żeby nas odkupić, ale też, żeby nam pokazać jak można żyć po ludzku, żeby nam pokazać, na czym polega istota człowieczeństwa.

Jest jeszcze trzecia, popularna i nietrafna opinia, że Pan Jezus przyszedł po to, aby za nas umrzeć. Ale Pan Jezus nie był i nie jest masochistą, a Bóg Ojciec nie jest potworem, który dopiero wtedy, gdy zobaczył krew własnego Syna, to się trochę uspokoił i dał się nieco obłaskawić, bo wcześniej to był tak rozsierdzony i wściekły, że gromami rzucał.

Pan Jezus stał się człowiekiem, aby nam pokazać jak żyć po ludzku. Dzięki Wcieleniu wiemy, że człowiek jest ważny. Wszystko co człowieka stanowi! Nie tylko dusza, ale i ciało. Cielesne rzeczy też są potrzebne. I w związku z tym pewne zewnętrzne sposoby wyrażania naszej relacji z Panem Bogiem też są potrzebne. Nam, nie Jemu! To nam są potrzebne zewnętrzne wyrazy naszej z Nim relacji. Zawsze jednak trzeba pamiętać, jaka jest kolejność i jaki kierunek. Poprzez rytuały wyrażamy naszą relację i naszą bliskość z Nim, a nie zapracowujemy sobie na tę bliskość, odprawiając obrzędy i spełniając rytuały.

Można to ująć jeszcze inaczej. Pan Jezus wcielił się po to, żeby człowiekowi pokazać, na czym polega pełnia człowieczeństwa: Człowieku, popatrz jakie ty masz możliwości! Ale nie przyszedł jak prymus, który – patrząc z politowaniem na resztę klasy – mówi im: Widzicie? Jednak można mieć same szóstki, prawda? Pan Jezus nie jest taki. On, kiedy już pokazał człowiekowi, na czym polega pełnia człowieczeństwa, to jeszcze dopowiada: Ale jeśli, z jakichś racji, w swoim życiu nie będziesz tej pełni realizował, to wiedz, że Ja cię nie przestanę kochać. Wiele scen ewangelicznych jest doskonałą ilustracją takiej postawy. Jak piękne jest człowieczeństwo Chrystusa, kiedy rozmawia z prostytutką, nie potępiając jej, ani nie poniżając. Albo kiedy rozmawia z Samarytanką, której mówi prawdę o jej wielkim bałaganie wewnętrznym, ale robi to z takim szacunkiem, że ona nie tylko przyznaje się przed Nim do swego zagubienia, ale też odważnie opowiada innym ludziom o tym, czego w niej dokonał.

Tak, chrześcijaństwo jest relacją.

5. Zupełnie jak GPS, czyli o nieustannym Bożym prowadzeniu

Pan Jezus przyszedł, żeby pokazać nam, co to znaczy być człowiekiem i jak żyć w pełni po ludzku. Problem w tym, że my tak nie potrafimy, a nawet i nie chcemy. Nasze człowieczeństwo jest tak dalekie od tego, jakie on nam ukazał, że Jego Wcielenie wydaje się być nieskuteczne i bezowocne. Ale to nie jest tak. Najważniejsze widzi się tylko sercem, a cud chrześcijaństwa polega na tym, że ze zła, które czynimy Pan Bóg – właśnie dzięki wcieleniu Swego Syna – potrafi wyprowadzić dobro. Oczywiście, że niezmienną prawdą jest to, co Pan Jezus powiedział w Ewangelii: „Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary waszym dzieciom…”. Nie ma żadnych wątpliwości, że źli jesteśmy i że nijak nie pasujemy do wzoru człowieczeństwa ukazanego nam przez Pana Jezusa. Ale nawet tacy źli – dzięki Jego Wcieleniu – umiemy choć trochę kochać. Bo Pan Jezus przyszedł, żeby pokazać, jak można żyć, ale również po to, żeby zapewnić nas, że jeśli nie doskoczymy do osiągniętego przez Niego pułapu, to nas nie przestanie kochać, to z nas nie zrezygnuje.

Jest w Ewangelii taka scena, która zdaje się świadczyć o tym, że czasem jednak rezygnuje. No bo co zrobił z bogatym młodzieńcem? Przecież pozwolił mu odejść, nie gonił go. Młodzieniec odchodzi smutny, a Pan Jezus pozwala mu odejść. Zapominamy jednak o tym, o czym wspomina w swojej Ewangelii św. Marek, że wcześniej „spojrzał na niego z miłością”. Dopiero potem dodaje: „jednego ci jeszcze brakuje”. Nie rezygnuje z niego. Pozwala mu odejść, bo trzeba czasu, żeby doświadczenie miłości, bezwarunkowego przyjęcia zakiełkowało.

Jedna z biblijnych interpretacji mówi, że po roku ten młody człowiek wraca i mówi: Panie Jezu miałeś rację, nie znalazłem szczęścia, mój smutek nie minął. A Pan Jezus mu wtedy tłumaczy: widzisz, nie spojrzałeś mi w oczy, nie zauważyłeś jak na ciebie patrzyłem i dlatego skoncentrowałeś się tylko na poleceniu, „idź sprzedaj wszystko co masz”. To był twój błąd. Przeraziłeś się wymagań a one przecież były i są drugorzędne. Najważniejsze było to moje spojrzenie i to, że powiedziałem „potem przyjdź i chodź za mną”, czyli że ofiarowałem ci moją przyjaźń, nie zostawiłem cię samego.

Cała ta opowieść o smutnym, choć bogatym młodzieńcu pokazuje bardzo wyraźnie na czym polega grzech. Bo grzech to nie jest złamanie jakiegoś wymyślonego zakazu. To jest wyraźne skrzywdzenie i okaleczenie samego siebie, mimo czułych ostrzeżeń ze strony Pana Boga. Grzech to jest realizacja samobójczych zamierzeń i skłonności. I nie byłoby dla nas żadnego ratunku, gdyby nie Pan Bóg. Ale na szczęście jest Pan Bóg, a On jest jak GPS. Poprzez swoje Słowo i swoje przykazania mówi mi „Jedź tędy! Skręć w prawo! Zwolnij!”, ale kiedy z głupoty lub ze złej woli nie posłucham Go, pojadę dokładnie w odwrotnym kierunku i zboczę z trasy, to się nie obraża i nie mówi „To, w takim razie, jedź sobie gdzie chcesz i daj mi święty spokój”. Zamiast tego z nieskończoną cierpliwością i miłością informuje mnie: „Zmieniłeś trasę. Wyznaczam nową trasę.” Pan Bóg towarzyszy nam i dostosowuje się do naszych krętych dróg. Nigdy nie opuszcza i czyni wszystko, by doprowadzić nas bezpiecznie do celu, czyli do Siebie. Bo w chrześcijaństwie nie chodzi o to, byśmy zawsze jechali tylko równiutką i szeroką autostradą. W chrześcijaństwie chodzi o to, by jadąc nawet przez jakieś wyboiste, leśne i błotniste drogi, dać się prowadzić i bezpiecznie dotrzeć do celu. I aby na końcu drogi móc usłyszeć: „Jesteś u celu. Prowadził Cię Jezus Chrystus. Pozdrawiam”.

6. Godni czy głodni? – czyli o pragnieniu i potrzebie czekania

Wszystko by było dobrze z tym adwentowym czekaniem, gdyby nie świadomość, że czekamy na coś, co już się wydarzyło, ponad 2000 lat temu. Jak można czekać na coś, co już było? Czy to nasze czekanie nie jest czasem sztuczne i infantylne?

Przede wszystkim, jest ono potrzebne nie Panu Bogu, ale nam. Bo to my – jako ludzie cieleśni i żyjący w czasoprzestrzeni – aby czegoś naprawdę doświadczyć, musimy to przeżywać wciąż na nowo. Nie wystarczy rozumienie na poziomie intelektu. Coroczne celebrowanie tajemnic zbawienia jest jak bibliodrama, którą odgrywamy. Liturgia to nie tylko uobecniona tu i teraz realna rzeczywistość, ale też takie jasełka, w których sami bierzemy udział po to, żeby poruszyć nasze serca, by mogły one zrozumieć, co jest istotą. Bo najważniejsze rozumie się sercem. Na tym przeświadczeniu oparty był przecież odrodzeniowy nurt w pobożności chrześcijańskiej, który zostawił nam te wszystkie piękne, rzewne i dotykające serca nabożeństwa takie jak Gorzkie Żale czy Droga Krzyżowa. Chodziło i chodzi o to, żeby w tę tajemnicę wejść, żeby ją odczuć, żeby to, co się rozgrywa w danej scenie, poruszyło mnie, żeby mnie dotknęło i naznaczyło. Jeśli czegoś doświadczę to owo doświadczenie staje się zapalnikiem uruchamiającym proces. A potem już silnik działa i wola może zacząć właściwie funkcjonować. Ale wszystko zaczyna się od doświadczenia, od uczuć. Dlatego właśnie – wracamy do tematu czekania – czekamy na Boże Narodzenie, które już przecież nastąpiło. To tak, jak z celebrowaniem różnych rodzinnych rocznic. Zawsze można spytać: No ale, po co? Przecież to tylko kolejny, zwykły dzień życia rodzinnego. A jednak celebrujemy takie rocznice. Po co? Żeby sobie przypomnieć, żeby jeszcze raz odczuć, żeby nie zapomnieć, jakie to ważne. Innymi słowy, żeby – wraca magiczne słowo – doświadczyć.

Porównanie byłoby całkiem zgrabne i może nawet pomocne w przeżywaniu adwentu, gdyby nie fakt, że przecież nie żyjemy w idealnym świecie i dobrze wiemy, że różne rodzinne rocznice przychodzi nam przecież celebrować przeżywając jakieś rodzinne kryzysy czy tragedie. Rodzi się zatem pytanie: jak można celebrować Boże Narodzenie, gdy jest się w smutku, rozpaczy lub doświadcza się wielkiego wypalenia? Czy wtedy naprawdę chcemy doświadczać tej bożonarodzeniowej czułości i ciepła?

Gdybyśmy tej czułości nie pragnęli, to by nas nie bolało. A przecież w Boże Narodzenie boli o wiele bardziej. Świąteczny syndrom depresyjny, który dotyka wielu ludzi, świadczy właśnie o tym. Bardzo czegoś chcemy, bardzo tego potrzebujemy i – gdy doświadczamy niespełnienia – reagujemy bólem i depresją. Ten ból jest jednak dowodem na to, że bardzo chcemy. Rocznica ślubu w kryzysie małżeńskim boli właśnie dlatego, że doświadczamy, iż to nie tak miało być! Kiedy więc przychodzi Boże Narodzenie z całą swoją otoczką czułości i serdeczności, to – jeśli my tej czułości i serdeczności nie doświadczamy – ów brak boli nas strasznie. Najczęściej próbujemy go jakoś zagłuszyć albo od niego uciekamy. Stąd te wszystkie bożonarodzeniowe ucieczki, wyjazdy na Hawaje i Kanary, które sobie racjonalizujemy chęcią poznania świata i wyrwania się z tradycyjnego zaścianka. Ale tak naprawdę chodzi o to, żeby nie czuć tego braku, żeby nie czuć tego głodu. Żadnej Wigilii, żadnego opłatka, żadnych życzeń i czułości. Tyle że od samych siebie nie da się uciec. Jeśli nie łamanie się opłatkiem, to coś innego trąci tę strunę braku we mnie. I będzie to początek uzdrowienia, bo brak to jest bardzo ludzka rzecz. Gdy czujemy głód rozglądamy się za jedzeniem i to bardzo dobra reakcja. Gdy natomiast próbujemy wmówić sobie, że wcale nie jesteśmy głodni, to zaczynamy w to wierzyć, przestajemy jeść, wpadamy w anoreksję i umieramy. A tymczasem głód, tęsknota, niespełnienie to coś dobrego. Nie zapominajmy, że z uczty przygotowanej przez Gospodarza korzystają nie ci, którzy są jej godni, tylko Ci, którzy są głodni. Na tym polega mądrość czekania.

7. Dobra Nowina, czyli… wszystko będzie dobrze!

Czekając na coś lub na kogoś, jesteśmy poddani jeszcze jednej próbie. Jest nią rozczarowanie. Ogarnia nas ono, gdy widzimy niespełnianie się naszych oczekiwań, jakie żywiliśmy w odniesieniu do tego, na kogo czekamy. Jeszcze boleśniejsze jest rozczarowanie sobą, kiedy jakieś przedłużające się oczekiwanie pokazuje nam niezbicie, że to, co uważałem za swoją dojrzałą wiarę lub miłość, rozsypało się jak domek z kart i że to była tylko podróbka wyprodukowana przez moje myślenie życzeniowe. Jest to doświadczenie bardzo bolesne, ale też niezwykle pożyteczne. Bo jedynym lekarstwem na wiele chorób naszej duszy jest właśnie doświadczenie kruchości.

W procesie nawrócenia doświadczenie własnej nędzy jest absolutnie kluczowe. Nawrócenie nie polega bowiem na podwyższeniu moralności, tylko na doświadczeniu działania i miłości Boga żywego. Doświadczenie nędzy jest niezbędne, żeby dojść do zbawiennej konkluzji: sam już nie dam rady, sama już dłużej nie wytrzymam. Z takiej konkluzji rodzi się wołanie, które jest esencją chrześcijańskiej modlitwy, bo bardzo precyzyjnie i właściwie ustawia relację między mną a Panem Bogiem. To wołanie brzmi: „Panie, ratuj! Pomóż mi! Wyciągnij mnie z tego szamba, bo inaczej umrę! Tylko w Tobie nadzieja! Jesteś moim jedynym Zbawieniem!”. Dlatego wszystko, co mnie doprowadza do doświadczenia własnej nędzy i do konkluzji o własnej bezradności, jest w ostatecznym rozrachunku dobre, choć samo w sobie jest często złe i grzeszne. Wszystko natomiast, co prowadzi mnie do zgubnego przeświadczenia o duchowej samowystarczalności, jest diabelskie, choć często wygląda pobożnie i grzecznie.

Oczywiście poczucie własnej nędzy też może zmierzać w złym kierunku. Można bowiem wysnuć wniosek, że skoro tak nisko upadłem, to Pan Bóg już nie chce na mnie patrzeć. Stąd już tylko krok do beznadziei i rozpaczy. Ale rozpacz i nędza – jeśli ich doświadczamy – to jest wabik, na który Pana Jezusa łapiemy. Bo kiedy już nie można inaczej się modlić, to można jeszcze rozpaczą. W trzecim tygodniu brewiarza, we wtorek, modlimy się przed nieszporami hymnem, w którym nazywamy Pana Jezusa przyjacielem celników i jawnogrzesznic, a potem wołamy do Niego tak: „Jezu okaż miłosierdzie nam, potomkom tamtych ludzi, i podobnym do nich w nędzy, co przyzywa Twej litości”. Jeśli ktoś uzna własną nędzę, obojętnie jak wielka ona jest i bez względu na to, czym spowodowana, to poprzez nią przywołuje do siebie Pana Boga. Jeśli natomiast ktoś jest zadufany w sobie, to skutecznie się od Pana Boga odgradza.

Największym grzechem jest bowiem myśleć, że może być taki grzech, którego Pan Bóg mi nie odpuści. To jest właśnie grzech przeciw Duchowi Świętemu: myśleć, że może być taki grzech, którego mi Pan Bóg nie odpuści, z którym sobie nie poradzi!

Julianna z Norwich, XIV-wieczna mistyczka, powtarzała często: „Będzie dobrze!”. Pan Jezus jej się objawił i powiedział „Julianno, będzie dobrze!. Wszystko będzie dobrze i pod każdym względem!”. Więc ona, zadowolona i umocniona, wróciła z modlitwy, ale po jakimś czasie przemyślała i mówi Panu Jezusowi: „Ale jak to możliwe, że wszystko będzie dobrze, skoro przecież święta nasza wiara katolicka mówi, że jest piekło dla tych, którzy będą potępieni na wieki”. A Pan Jezus jej odpowiedział: „Julianno, ty się trzymaj mocno wiary katolickiej, ale pamiętaj: Będzie dobrze! Wszystko będzie dobrze i pod każdym względem!”. Tak, nie wierzyć w to, że Pan Bóg jest większy od mojego grzechu (jakiegokolwiek grzechu!), to jest grzech przeciw Duchowi Świętemu.

8. Na co czekamy? – czyli o skuteczności Bożej bezradności

Mija kolejny dzień naszego adwentowego oczekiwania, i czas już chyba zapytać wprost: na co my tak naprawdę czekamy? Otóż mówiąc bardzo kolokwialnie, ale tez bardzo prawdziwie, trzeba powiedzieć, że czekamy na boskie zmiłowanie. Dlaczego? Bo nie jest nam dobrze. I tego, że tak jest, chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć. Czekamy na Boskie zmiłowanie, które przychodzi do nas w maleńkim, bezbronnym Dziecku. Ale bezbronność, to jest ulubiona metoda Pana Boga. Niezwykle skuteczna. Jedyna skuteczna metoda.

Na skutek grzechu pierworodnego mamy fałszywe wyobrażenie o Pan Bogu i wydaje się nam, że powinien się On inaczej do tego zabrać, że powinien to zrobić, bardziej zdecydowanie i stanowczo. Jednak każda metoda siłowa, każda rewolucja – z których następna jest zawsze „lepsza” od poprzedniej – kończy się zawsze gorzej niż poprzednia, kończy się jeszcze większą tragedią i złem. A Pan Jezus nie robi rewolucji, tylko nasze zbawienie realizuje poprzez swoja bezbronność. Nawet stojąc przed Piłatem, w obliczu swojej męki i śmierci, Pan Jezus nie rezygnuje ze swojej metody. Zachowuje się jak prawdziwy Król królów! Bo używać swojej potęgi i władzy we własnej obronie potrafi byle król, ale zachować godną bezbronność do samego końca potrafi tylko On.

Oto Król nasz! Jeśli chcemy, by naprawdę królował wśród nas, to Go naśladujmy. Bezbronność, to jest jedyny skuteczny sposób zmiany człowieka, zmiany życia, ocalenia dobra. Jeśli będziemy chcieli dobro wprowadzać siłą, to odniesiemy skutek odwrotny od zamierzonego. Często w rodzinach, w których jeden z małżonków jest dominujący i brutalny, a ta druga strona cicha i wydawałoby się bezbronna, to zwykle tak się dzieje, że właśnie ta słabsza strona skutecznie przekazuje swoje wartości dzieciom, i dzieci są takie, jak ona. Bo najważniejszy jest przekaz pozawerbalny. Jak się widzi siłę i brutalność, to się chce jej uniknąć. Więc ta Boża bezbronność to jest klucz do serca człowieka, a jak jest dotknięte serce, to następuje przemiana. Śp. abp Życiński lubił powtarzać, że kiedy Pan Jezus zmartwychwstał to nie zrobił wiecu na głównym placu Jerozolimy, nie wziął mikrofonu do ręki i nie powiedział: „No i co? A nie mówiłem, że zmartwychwstanę? I co? I komu teraz jest głupio?”. On najpierw ukazał się niewiastom, które były niewiarygodnymi świadkami, a potem paru prostym uczniom. A jaki osiągnął efekt? No, jaki? Bezbronność tylko na pierwszy rzut oka wydaje się nieskuteczna.

To tak samo jak ze „szmerem łagodnego powiewu” we fragmencie opisującym doświadczenie bliskości Bożej u proroka Eliasza. W tym fragmencie z Pierwszej Księgi Królewskiej śliczne jest to, że autor powtarza „Pan nie był w trzęsieniu ziemi”, „Pan nie był w ogniu”, „Pan nie był w wichurze”, ale kiedy Eliasz odczuwa Bożą obecność to nie jest napisane, że „Pan był w szmerze łagodnego wiatru”. Czyli, że to jest zawsze takie niedopowiedziane.

Pan Bóg nikogo nie zmusza, nie przekonuje do Siebie na siłę. Doświadczenie Jego obecności i bliskości jest zawsze delikatne i nienarzucające się. Skąd zatem możemy wiedzieć, że coś jest od Boga, że jakieś poruszenie we mnie pochodzi od Niego? Podstawowym kryterium będzie zawsze skutek, jaki przynosi dane doświadczenie. To po tym możemy poznać, czy coś jest od Boga czy nie. Doświadczenie „szmeru łagodnego powiewu” zupełnie zmieniło Eliasza i dało mu siłę do dalszej walki o wierność Bogu żywemu. A skoro przyniosło owoce trwałego nawrócenia i umocnienia, to znaczy, że było prawdziwe. Po owocach się poznaje. To tak, jak z nawróceniem Frossarda. On sam pisał po swoim nagłym i zupełnie niespodziewanym nawróceniu, że nie może wątpić w prawdziwość tego doświadczenia, bo przecież „kawałek chleba nie może zmienić czyjegoś życia”. A tymczasem on przypadkowo wszedł do kościoła po opóźniającego się z wyjściem kolegę, zobaczył Sanctissimum i… wyszedł inny.

9. Wcielony na Amen, czyli o tym, jak Pan Bóg pobrudził się człowiekiem

Zanim skończymy trzeba zadać kluczowe pytanie: co to zmienia, że Pan Bóg stał się człowiekiem? Jakie są konsekwencje Wcielenia i dla niego i dla mnie?

Otóż, poprzez Swoje Wcielenie Pan Bóg pokazuje mi, że nie jest bogatym wujkiem z Ameryki, który – kiedy docierają do niego maile z wiadomościami o tym, że jest źle – przysyła dolary i w ten sposób rozwiązuje problem. Daje pieniądze i zamyka sprawę. Pan Bóg, który stał się człowiekiem nie jest taki. On jest jak ubogi krewny, który nie ma pieniędzy, nie ma znajomości, ale przejmuje się mną i moimi problemami, nie denerwuje się, kiedy zawracam mu głowę i najważniejsze, potrafi być ze mną, kiedy mi źle i bardzo źle. Pomoc bogatego wujka z Ameryki wydaje się być fajna i skuteczna, ale bardzo szybko zaczyna gorzko smakować, bo jest upokarzająca. A tymczasem towarzyszenie tego Ubogiego Krewnego, który nic nie może załatwić, ale potrafi być ze mną w mojej biedzie, jest czymś absolutnie niesamowitym. Nie tylko, że nie upokarza, ale dodaje sił i pozwala mi zmierzyć się z moją własną nędzą, pozwala dostrzec jej sens, i przeżyć ją po ludzku.

Z naszych grzechów przeciw miłości bliźniego rozgrzeszamy się często tym, że przecież pomagamy biednym, dajemy im jedzenie, pieniądze. To zbyt łatwe. Żeby naprawdę pomóc biednym i potrzebującym, trzeba się nimi „pobrudzić”. Trzeba pozwolić, żeby ich bieda, niedola i nędza naznaczyły moje serce. Główny przekaz, jaki dociera do nas z tajemnicy Wcielenia brzmi: Pan Bóg nie jest daleki i nie patrzy na nas z góry. On naprawdę wszedł między nas, On się nami naprawdę pobrudził. Wystarczy przeczytać Jego rodowód z Ewangelii. Tam niemal sami cudzołożnicy, bałwochwalcy, zdrajcy, ladacznice, kłamcy, oszuści, zabójcy, lebiody, miernoty, kombinatorzy i słabeusze. Jak się to czyta, to aż by się chciało zakrzyknąć: „Panie Jezu, witamy w naszym ziemskim grajdołku! Witamy wśród nas!”. Ale najpiękniejsze jest to, że On nie tylko nie żałuje, że do nas przyszedł, ale jeszcze znajduje wielką radość z przebywania „wśród synów ludzkich”.

Mówiąc ignacjańskim językiem: Pan Bóg poprzez Wcielenie czegoś doświadczył. Nie o wszystkim da się opowiedzieć, wielu spraw trzeba osobiście doświadczyć, dotknąć, poczuć. „Nauczycielu gdzie mieszkasz?” – pytali apostołowie. „Chodźcie a zobaczycie!” Odpowiedział Pan Jezus. Bo życie poznaje się żyjąc, a chrześcijaństwo poznaje się idąc za Panem Jezusem. Ale to działa również w drugą stronę. Kiedy Pan Jezus przychodzi do Betanii po śmierci Łazarza i pyta się „Gdzie go położono?”, to odpowiadają Mu tak samo jak On uczniom: „Chodź i zobacz!”. Bo śmierci nie da się wytłumaczyć. Bo jeśli chcesz poznać śmierć, Panie Boże, to musisz umrzeć. Pan Bóg naprawdę został człowiekiem, doświadczył wszystkiego, co ludzkie i już na zawsze pozostał prawdziwym człowiekiem. To doświadczenie na stałe Go naznaczyło. Na początku naszych spotkań mówiliśmy o Panu Jezusie, jako nieplanowanym dziecku, które – kiedy się pojawia w rodzinie – wszystko zmienia i wywraca do góry nogami. Tak, od czasu Wcielenia, tam w Trójcy Świętej już nic nie jest takie samo, jak wcześniej. Pojawienie się tego Dziecka wywróciło wszystko do góry nogami. I nasze pojęcie o nim i – jeśli tak można żartobliwie powiedzieć – niezmącony do tej pory święty spokój Trójcy Świętej. Wcielenie zmieniło na zawsze nie tylko człowieka, ale i Pana Boga. Już nigdy nie będzie taki, jak kiedyś. Miłość ma swoje konsekwencje i naznacza na zawsze. Po tym można poznać jej autentyzm. Bożego Narodzenia życzę!

Tekst

o. Wojciech Ziółek SJ

Lektor

Ewa Skrabacz

Nagranie, montaż

Paweł Nawrocki, Studio Inigo

Muzyka

STORYBLOCKS